środa, 25 kwietnia 2012

Wrażenia po kwietniowym koncercie w Domku Kata.

      Niby zwykła, kwietniowa, trochę szara sobota…. centrum Koszalina. O tej godzinie w weekendowe dni snują się tu tylko porozrzucane ulotki pożyczek "chwilówek", rozjeżdżane przez puste autobusy.


 Nazwa miejsca naszego  spotkania nie pozostawia zbyt wiele na domysły, bo na ile sposobów można by interpretować adres: "Domek Kata"? Ale mieszkańcy Koszalina wiedzą, że pod tą mało romantyczną nazwą kryje się uroczy domek, wysepka kultury w samym centrum miasta.


 W niewielkiej salce, mała scena, ale udaje się na niej zainstalować sprzęt potrzebny by przenieść każdego gdzie tylko zapragnie. Jednak zanim ucieknę w mój prywatny kurort przypatrzę się jeszcze komu zawdzięczam te chwile wakacji.

     Czterech kumpli,takich co niejeden słoik miodu razem już wyjedli a jeszcze więcej takich rozbili, widać, że rozumieją się bez słów. 


      Na gitarze prowadzącej Damian. Daje krótki wstęp, mówi o medytacji, zaprasza do wspólnego udziału i przy tym ładnie śpiewa. 
Przemek, "To ten, co za mną się ciągle chowa"- jak przedstawia go prowadzący, za to jego solówki gitarowe pięknie ubarwiają brzmienie ich muzyki. 
Marcin, zwany Mańkiem, za pomocą swego elektronicznego pudełka może być w jednej chwili  grającym na djembe by już za chwilę grać na tamburynie czy werblu, z pewnością może się określić: grającym na nastrojach. 
No i Radek - największy z całej czwórki luzak, jest niepisanym animatorem ruchu scenicznego, podskakuje rytmicznie  przy dźwiękach gitary basowej, którą macha ochoczo w przeróżnych konfiguracjach. 
Acha, jest jeszcze Mati,  bardzo ważny członek zespołu i dobry jego duszek , nie występujący na scenie lecz zawsze z pierwszego rzędu,  ze szczerym uśmiechem na twarzy jest ich zapleczem spokoju i opanowania.


      Nie pozostaje nam już nic innego jak tylko rozluźnić się i zatopić w otaczających nas dźwiękach. Nie zdążyłam jeszcze  zamknąć oczu a już na parę chwil zapomniałam o czekającym tuż za rogiem, pracowitym tygodniu. I nagle do lata jakoś tak bliżej się zrobiło. Łagodne melodie połączone z mantrami przyniosły ukojenie zmęczonemu umysłowi i nawet ciało, mimo że usadowione na twardym krześle nawet tej godzinki nie odczuło.   Serwowane po koncercie słodkości  były miłym przedłużeniem tych niecodziennych doznań i smaków. Wracałam do domu kończąc po drodze ostatnie ciastko a w głowie ciągle jeszcze rozbrzmiewało : Gopala Govinda Rama.....

    Ten dzień zaczął się jako pochmurna, kwietniowa sobota a zakończył jako niezapomniany, kolorowy dzień, spędzonym co prawda  w centrum miasta, za to  dala od jego szarej codzienności.


JJ